czwartek, 5 listopada 2015

Crimson Peak czyli Usherowie na poddaszu*

Notka zawiera tłuste i dorodne spojlery oraz, prawdopodobnie, nadmierne zachwyty nad strojami i urodą Jessiki Chastain.

Na Crimson Peak czekałam niecierpliwie od zobaczenia pierwszych zdjęć i zwiastunów, głównie z dwóch powodów. Pierwszym były piękne, dopracowane i akuratne historycznie stroje, drugim moja słabość do gotyckich opowieści. Czy się zawiodłam? Częściowo, bo choć załamała mnie miałka historia i źle skonstruowani bohaterowie, straty wynagrodziły mi inne elementy. Ale po kolei.
 Film opowiada o Edith Cushing, młodej pisarce z dobrego domu, która po rodzinnej tragedii wchodzi za mąż za tajemniczego Thomasa Sharpe'a. Do męża otrzymuje gratis nieco niepokojącą szwagierkę oraz równie niepokojące domostwo w stanie agonalnym. Jak to w gotyckim romansie powinno być, wszyscy (z domostwem włącznie) skrywają jakieś mroczne tajemnice, które dręczą, powodują tragedie, wychodzą na jaw, itp. Klasyka.
Niestety, to właśnie tępe jak szpadel** postaci i fabuła są największymi bolączkami tej produkcji.
Żeby było milej, bohaterowie są problemem w dwójnasób. Mimo znanych nazwisk w obsadzie, niektórzy aktorzy są źle dobrani, inni grają zwyczajnie słabo, w dodatku psychika postaci w większości jest płytka lub niespójna.
  Największym rozczarowaniem był Thomas Sharpe, grany przez Toma Hiddlestona. Nie tylko jego postać rozłazi się w szwach, ale też wyraźnie było widać, że aktor nie wiedział, jak tę rolę ugryźć. Wyszło więc bardzo słabo. Trudno jakoś logicznie umotywować jego wybory i zachowanie, bo tak naprawdę do końca nie wiadomo, jakie relacje łączyły go z siostrą ani jaki ma charakter.
Teraz sobie trochę poanalizuję, bo nie mogę się powstrzymać. Załóżmy (bo takie było zapewne zamierzenie reżysera), że to miłość do niewinnej Edith miała odmienić Thomasa. Niestety, to rozwiązanie zawodzi w przedbiegach. Bowiem nasza sztucznowłosa heroina była nie tylko nudna i niezbyt rozgarnięta, ale też zimna a wręcz zamrożona. Więcej czułości okazywała nieszczęsnemu pieskowi - przybłędzie niż mężowi a w scenach miłosnych można by podstawić pod nią drewnianą kukłę i nikt nie odczułby zmiany.  Jednym słowem nie zrobiła niczego, co mogłoby wydobyć z zepsutego Sharpe'a wrażliwość i ciepłe uczucia, przez co jego nagła zmiana i ostateczne poświęcenie nie mają najmniejszego sensu i choćby najlichszych podstaw. Tak więc psychopata nawrócony nie ma żadnych podstaw w tym, co widać na ekranie.
Druga opcja, jaka przychodzi na myśl, to wersja w której  Lucille jest w pełni odpowiedzialna za wszystkie zbrodnie. Niestety, jej też nijak przyjąć nie można. Brat w jej towarzystwie zachowywał się zupełnie swobodnie, nie wydawał się nawet w najlżejszym stopniu zaniepokojony jej zachowaniem (oczywiście dopóki reżyser nie nakazał mu nagłej zmiany frontu) ani też zastraszony.  Owszem, może nie błyszczy intelektem i akurat spokojnie można domniemywać, że jego siostra wymyślała ich plany. Jednak nie wydaje się ubezwłasnowolniony czy zanadto zdominowany, a ich życie wydaje się mu odpowiadać. Wracamy więc do punktu wyjścia i zostajemy więc przy kanonicznej wersji z Thomasem - psychopatą, której nie daje się obronić jeszcze z jeszcze jednego powodu.  Tym powodem jest sam Tom Hiddleston o łzawym, sarnim wejrzeniu i niezmiennie melancholijnej minie. On ani nie umie wyglądać jak psychopata, ani nie potrafi takiego grać, zresztą nawet nie próbuje, zadowalając się wyglądaniem jak kopnięty kotek. Przyznaję, ma to pewien urok, ale cóż z tego, skoro kłóci się z rolą? Przez to wszystko mamy sytuację, w której scenariusz mówi jedno, aktorzy grają drugie a mózg, który próbuje to jakoś złożyć w sensowną całość, kwiczy głośno a boleśnie***.


Oczy aksamitne, a łzawe, a mieniące się...


Dużo lepiej wypada Lucille, świetnie zagrana przez Jessikę Chastain. Tutaj, dzięki niech będą dowolnym bogom, zostaje zachowana spójność. Siostra Thomasa jest szalona, zaborcza, piękna i magnetyczna, to wystarczy, by nie można było oderwać od niej wzroku.
Tak, jest przerysowana (momentami brakowało mi wybuchu opętańczego śmiechu a kopanie szczeniaczków jest całkiem kanoniczne), brakuje jej głębi, ale mimo wszystko, szczególnie na tle innych bohaterów, wypada dobrze i w zasadzie jest jednym z jaśniejszych punktów produkcji. Aż szkoda, że film bardziej nie skoncentrował się na niej, zamiast wciąż śledzić biegającą ze świecznikiem Edith.


Matka Boska Crimsonpeakowska. Na to po lewej nie patrzcie, brzydkie jakieś.

Co ciekawe, to właśnie Lucille jest jedyną postacią, która generuje jakieś napięcie i przyciągnie między bohaterami. Jakimś cudem w krótkiej scenie z motylami było dużo więcej chemii niż w całym, pożal się boru, romansie Thomasa i Edith. Aż szkoda, że ten potencjał nie został wykorzystany i z Lucille nie zrobiono postaci w stylu Carmilli. Mogłoby wyjść coś dobrego, a na pewno ciekawszego niż stan obecny.


Najbardziej erotyczna scena w całym filmie

A skoro już przy Carmilli jesteśmy... Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale ten film byłby o wiele lepszy, gdyby parę rodzeństwa zastąpić wampirami.  Wszystko jedno jakimi, byle by spełniały dwa podstawowe warunki - żłopały ludzką krew i nie zaliczały się rodzaju ludzkiego. Poważnie. Cała ta szopka z zabijaniem kolejnych żon nabrałaby więcej sensu a dziwne zachowania byłyby jakoś uzasadnione. Przy obecnym kształcie fabuły motywacje Sharpe'ów są zwyczajnie zbyt słabe a ryzyko, jakie podejmują, niewspółmierne do zysku.
Bohaterowie mieli naprawdę wielkie szczęście, że nikomu (oprócz myślącego przyjaciela heroiny) nie wydał się podejrzany trzykrotny wdowiec, którego matka zginęła w cokolwiek niejasnych okolicznościach.
Wampiry czy w ogóle pogłębienie wątku paranormalnego rozwiązałoby jeszcze jeden problem związany z fabułą - bolesne niezdecydowanie gatunkowe. Film sam nie wie, czy chce być gotyckim horrorem o nawiedzonym dworze czy psychologicznym dramatem o mrokach ludzkiej duszy.  Skutkiem tego nie jest niczym konkretnym - bohaterowie mają zbyt słabo nakreśloną psychikę jak na dramat a cztery duchy o krzywych mordach nie czynią z przedstawionej historii opowieści grozy.




- Jak to, nie jestem straszna?
- Nie, nie jesteś.

Największą porażkę zostawiłam na koniec, a porażce na imię Edith. O heroinie granej przez Mię Wasikowską zasadzie trudno powiedzieć cokolwiek ponad to, że jest nieciekawa, rozlazła i zwyczajnie zbyt głupia, żeby żyć, nawet jeśli mierzyć jej inteligencję w skali dla romantycznych bohaterek. Nawet na archetyp niewinnej dziewicy z gotyckiej powieści się nie nadawała, tak mało rozgarnięta i nudna była.
Choć scenariusz próbował jej nadać jakiś indywidualny rys, zupełnie poległ na tym polu. Na samym początku zostaje zaprezentowana jako pisarka, która stara się wydać swoje książki. Byłam przekonana, że zostanie to jakoś rozwinięte, ale nie. Wraz z przeprowadzką do Anglii znika wątek literackiej pasji i można się tylko zastanawiać, po co on w ogóle był.
Edith zagrana była średnio. W większości scen specjalnie nie raziła, ale gdy przychodziło do odgrywania zakochanej, ogarniała mnie czarna rozpacz, tak bardzo drętwa była i tak bardzo nie iskrzyło.
Co bym mogła jeszcze o niej napisać... Ach, wiem, miała chamsko sztuczne włosy, które po nocy wyglądały tak samo jak po rozczesaniu.



Prerafaelicki pudel z obowiązkowym wyposażeniem gotyckiej heroiny.

Crimson Peak było w zasadzie bardzo kameralne. Bohaterów, którzy by odgrywali ważniejsze role, było niewielu i  w większości również byli niesamowicie głupi. Wyjątkiem był przyjaciel Edith, Alan McMichael (Grany przez Charliego Hunnama, kimkolwiek on jest.), wykazujący się niezwykłą jak na te realia zdolnością myślenia i kojarzenia faktów. Aż dziwne, że przeżył.
Poważnie, nie wiem, co jest nie tak z innymi postaciami. Ojciec Edith skończył z wielką dziurą w głowie? Potknął się i uderzył o umywalkę, zdarza się. Po jego śmierci córka wyszła za spłukanego, trzykrotnego wdowca? A co w tym dziwnego? Bardzo chciałam znaleźć zdjęcie tej malowniczej dziury, ale niestety, nie ma. Na pocieszenie dam ociekającą zuem Lucille.



Naprawdę nie wiem, czemu one się nie poubierają.

O stronie wizualnej filmu nie mogę powiedzieć złego słowa. Zdjęcia są klimatyczne i dopracowane, bardziej nastrojowe niż fabuła, scenografia ładna i szczegółowa (Oprócz paru głupotek dla podniesienia poziomu zajebistości, o których niżej.) a stroje po prostu cudowne.
Kostiumy Edith były urocze  choć fatalnie dopasowane do karnacji aktorki, utrzymane w świetlistej, żółto - kremowej kolorystyce.



Moje ulubione fiołeczki.

Jednak największe wrażenie robiły stroje Lucille - bogate, ciemne, ozdobione koronkami i kwiatami.  Wyglądała w nich zjawiskowo, aż szkoda, że miała ich tak mało i przez parę scen nosiła tę samą suknię.
Zabójcza suknia z zabójczym trenem, widać, na co poszły pieniądze poprzednich żon.

Inni mieli poprawne, ładne ubrania, nie mam się czego przyczepić. 
Jedyna rzecz, która mi się nie podobała, to duchy nawiedzające dwór. Nie tego się spodziewałam po Del Toro. Upiory były krzywe, paskudne, plastikowe i sprawiały wrażenie wyciągniętych z przypadkowej gry o zombiakach. Wielki minus. W dodatku ich wygląda był mało spójny - niektóre wyglądały jak w chwili śmierci (Ewentualnie posypane kredą), inne natomiast od razu były w stanie rozkładu. Swoją drogą wszyscy w tym filmie umierali w bardzo głupi i niemalowniczy sposób, na przykład za przyczyną umywalki, szpadla czy nożyka do owoców.
 Dziwna jest jeszcze jedna kwestia - choć epoka w warstwie czysto wizualnej została oddana niezwykle, jak na kino rozrywkowe, wiernie, to reszta już niekoniecznie. Nie wiem, co myśleli sobie scenarzysta i reżyser, gdy tworzyli scenę z Lucille zasuwającą po dworzyszczu z kubłem węgla. Naprawdę nie wiem. Chyba ten absolutny brak służby był największą głupotą. Nie mam bladego pojęcia,w jaki sposób Lucille sama mogła układać sobie te skomplikowane fryzury czy wiązać gorsety, kto czyścił im ubrania i utrzymywał dwór w jako takim porządku.

Typowa suknia do noszenia węgla.

W podobnym miejscu na skali głupoty mieści się wygląd rozpadającego się dworu. Bowiem, wyobraźcie sobie, łaskawi czytelnicy, dom z dziurą w dachu na środku holu. I wyobraźcie sobie teraz, że ta dziura jest od kilku lat a dom jest nieogrzewany. Jak będzie wyglądała drewniana podłoga? Jak będą wyglądały drewniane schody? O wygląd tapicerowanych mebli nawet nie pytam, bo one nie będą w ogóle wyglądały. Dodam, że po tym domu wszystkie panie latają w negliżu, nie bacząc na niesprzyjające warunki atmosferyczne.


Chciałabym napisać coś jeszcze o fabule, ale tak naprawdę niewiele się da. Była prosta jak konstrukcja cepa, niespójna i mało ciekawa. Najgorszy był chyba finał, po paru minutach obserwowania, jak bohaterowie latają po dworzyszczu z tasakami i innymi narzędziami zagłady nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.

Wątek kazirodztwa dało się przewidzieć dość wcześnie i sam w sobie był do bólu wręcz wtórny, opakowany obowiązkową przemocą i patologią w dzieciństwie, zabójstwem osoby, która się dowiedziała, zmutowanymi dzieciakami i ogólnym zuem. W dodatku żaden z tych wątków nie został lepiej rozwinięty.

Jeśli chodzi o aluzje literackie, wyraźne było nawiązanie do Zagłady domu Usherów. I to na tyle, że byłam niemal pewna, że w ostatniej scenie zrujnowanie dworzyszcze pęknie na pół i zapadnie się w czerwoną glinę.  Poczułam się prawie rozczarowana, że tak się nie stało, bo po rozlazłej sekwencji finałowej brakowało jakiegoś mocniejszego akcentu na koniec.
Oprócz tego powracający motyw robactwa  ciem, motyli, mrówek oraz kazirodztwa, kojarzył mi się z Morpho eugenia ze zbioru Anioły i owady, ale jest to prawdopodobnie związane z moim zapuszczaniem się w dziwne zakątki literatury a nie z realną inspiracją.

Czy warto? Moim zdaniem tak. Mimo wad to całkiem przyjemna rozrywka, szczególnie jeśli nie ma się skłonności do rozkładania fabuły i psychiki bohaterów na części pierwsze. Warto też nawet dla samych pięknych i szczegółowych strojów, dokładnie takich, jakie obiecywał trailer oraz przyjemnych dla oka bohaterów.

Dziękuję Ore za głupawkę podczas seansu i wyguglanie zabójczej kiecy



*Kto wie, ten wie, kto nie wie, oby się nie dowiedział.
**Szpadle (sztuka jedna a mordercza), tasaki (sztuka również jedna i równie mordercza) oraz noże kuchenne (sztuk wiele) również występowały w tym filmie i zaliczały się do tej mądrzejszej części bohaterów.
***Właśnie się dowiedziałam, że rola Thomasa Sharpe'a była proponowana Cumberbatchowi. Jednak mogło być gorzej i boleśniej.

środa, 29 kwietnia 2015

Powstań, ludu ciemiężony, czyli "Czerwona królowa" Victorii Aveyard

Przyznam, że bardzo rozczarowała mnie ta książka. Liczyłam na krwistą, soczystą głupotę, którą będę mogła rozszarpać, ku uciesze gawiedzi. A dostałam całkiem niezłą młodzieżową powieść. Nie jakąś wybitną, ale po prostu dobrą. Momentami czuć zrzynanie z "Igrzysk śmierci" (ale w jakim postapo nie czuć?), biologicznie świat mocno się nie klei, ale zalety jednak przeważają. A wziąwszy pod uwagę, że to debiut, można liczyć na  naprawdę niezłą kontynuację. Więc tym razem nie będzie tyle jadu.
  Na początek dostajemy ciekawą informację - w powieściowym świecie ludzie dzielą się na dwie kasty - rządzącą Srebrnych i podległą im Czerwonych. Nazwy wzięły się od... koloru krwi. W tym momencie mój umysł wykonał salto, próbując zwizualizować sobie kogoś o srebrnej krwi.  Nie białej, nie szarej, tylko srebrnej i wyglądającej jak rtęć. Tę akrobatykę intelektualną utrudnił fakt, że Srebrni są opisywani jako ludzie o białej, lekko połyskującej skórze, którzy bledną, gdy się rumienią. I nie, nie wyglądają jak szare alienki. Wot, zagadka. Jako bonus, który umożliwił im przejęcie władzy, srebrni mają różne nadprzyrodzone umiejętności, dziedziczone jak inne cechy. Niektórzy kontrolują konkretne żywioły, inni czytają w myślach czy hipnotyzują, kolejnych słuchają się zwierzęta lub rośliny. Lista umiejętności jest bardzo bogata. Pochodzenie żadnej z tych cech nie jest wytłumaczone, co budzi pewien niesmak, ale, hm, można nawet uznać to za uzasadnione przez pierwszoosobową narrację.
  W tym świecie, w wiosce o pomysłowej nazwie Pale (bo budynki zbudowane są na palach), mieszka z rodziną nasza heroina. Heroina ma na imię Mare, siedemnaście lat, ciężkie życie i, ku mojej wielkiej uldze, nie ma rudych włosów ani heterochromii. Jest typową nieudacznicą życiową - nie potrafiła przyłożyć się do nauki ani znaleźć zawodu, przez co zarabia okradając, kogo się da, a po osiemnastych urodzinach będzie zmuszona iść na front, jak każdy bezrobotny. W dodatku żyje w cieniu ślicznej i zdolnej siostry - hafciarki. Jak widać, Mare jest dość typową bohaterką i póki co niespecjalnie wyróżnia się na tle jej podobnych.
Warto też dodać, że (jak na heroinę dystopijnej powieści przystało) jest wyjątkowo uświadomiona społecznie i z bólem obserwuje wykorzystywanie szlachetnej klasy pracującej przez wysoko urodzonych nierobów. Niestety, nie może znaleźć zrozumienia. Prosty lud pragnie chleba, igrzysk i kartek na prąd* bohaterka natomiast wolności, równości i braterstwa. Nawet jej wierny przyjaciel z dzieciństwa, niegdyś uratowany przez nią od chłodu i głodu, zdaje się nie podzielać jej oburzenia.  Fabuła na początku nie porywa - bohaterka smęci, przeżywa swoją nieporadność, odczuwa pogardę, kradnie, cierpi, wspomina zesłanych na front braci, a duch Marksa unosi się nad wodami. Czytelnik powoli zaczyna przysypiać, gdy nagle nieśmiało na scenę zaczyna wypełzać Akcja. Otóż okazuje się, że mentor przyjaciela umarł. A umarł bardzo podstępnie i złośliwie, bo przed zakończeniem jego terminu, a to oznacza, że młodzieniec jest bez pracy i bez zawodu, czyli czeka go wojsko. Wojsko dla Czerwonych jest praktycznie odroczonym wyrokiem śmierci -  są słabo wyszkoleni, słabo uzbrojenie i ich głównym zadaniem jest przeciąganie trwającej od lat wojny na granicy. Tak więc ups. Przedsiębiorcza Mare postanawia zatem przemycić przyjaciela... gdzieś. Gdziekolwiek, byle daleko. Znajomy przemytnik, wraz z dziewczyną z ruchu oporu, zgadzają się im pomóc za bóg zapłać i kwotę przekraczającą roczne dochody przeciętnego Czerwonego. Bohaterka postanawia więc zrobić to, co umie najlepiej - ukraść te pieniądze.
Ponieważ w wiosce mało kto dysponuje taką ilością gotówki a poza tym nieelegancko jest okradać ponad miarę towarzyszy niedoli, ma zamiar udać się do pobliskiego miasta Srebrnych. W dostaniu się do środka (bowiem miasta bronią mury i wejść tam można tylko za okazaniem przepustki) pomaga jej siostra, która tam pracuje.  Niestety, sprawy nie idą po ich myśli - gdy mieszkańcy dowiadują się o zamachu w stolicy, wybucha panika, Mare nie jest w stanie niczego ukraść, więc próbuje to zrobić jej niewprawiona siostra, która zostaje przyłapana. Za karę Srebrni roztrzaskują jej rękę, przez co prawdopodobnie nigdy nie będzie mogła wrócić do pracy. 
  Bohaterka, po powrocie do wioski i załamaniu, w akcie desperacji idzie kraść do wioskowej knajpy. Podczas  łowów na chwilę traci czujność i zostaje przyłapana przez niedoszłą ofiarę. Niedoszła ofiara jest piękna, elegancka i płci męskiej, więc romansometr zaczyna natychmiast wyć ogłuszająco. Jednocześnie z krzaków łeb wystawia tłusta aluzja, dzięki której nie można mieć wątpliwości, kim jest ów młodzieniec i czemu akurat księciem incognito. 
Podczas gdy romansometr wyje a aluzja wyciąga szyję, Mare dzieli się z nieznajomym historią całego swojego życia, bo mu tak dobrze z pięknych oczu patrzy. Nieznajomy odprowadza naszą bohaterkę do domu i znika. Następnego dnia hirołina otrzymuje rozkaz propozycję pracy w pałacu. I od tego momentu tak naprawdę się rozkręca. Mare ma służyć podczas castingu na przyszłą królową. Wiem, brzmi źle, na szczęście wygląda dużo lepiej. Panny ze szlachetnych rodów mają zaprezentować swoje umiejętności, a ta o najciekawszych powinna zostać wybrana. Powinna, bo tak naprawdę wszystko jest już wcześniej ustalone a wybrana zostaje dziewczyna z najpotężniejszej rodziny.
W tym momencie zapalił się we mnie wątły promyczek nadziei - a może w tej książce będzie sensowna polityka? Może ten świat chociaż od strony społecznej będzie miał sens a fabuła nie rozlezie się w szwach? Okazuj się, że... tak! Nie będę zdradzać reszty fabuły - może nie jest wyjątkowo zaskakująca, ale na tyle przyjemna, że pozostawię jej odkrycie czytelnikom. A wracając do społeczeństwa -  jest naprawdę nieźle pomyślane i mogłoby funkcjonować bez większych zgrzytów. Politycy myślą. Tak, wiem, że to dziwne, ale naprawdę myślą. Knują, intrygują, przewidują, co przyniesie korzyści, wiedzą, że marchewka czasem działa lepiej niż kij. To rzadkość nie tylko w książkach dla młodzieży ale w książkach w ogóle. W dodatku wypadają całkiem wiarygodnie. Choć z początku srebrna arystokracja sprawia wrażenie jednorodnej grupy o takich samych celach i przekonaniach, z czasem się to zmienia. Widać różne opcje polityczne, sojusze i cele. To dość niezwykłe, zazwyczaj w takich powieściach grupa rządząca nie jest tak podzielona. Plus za prawdopodobieństwo.
A może pamiętacie, jak narzekałam na uciśnione kobiety w każdym postapo?  Tutaj mamy miłą odmianę. Co prawda Nortą, czyli powieściowym państwem, rządzi król, ale kobiety nie są w żaden sposób upośledzone społecznie czy politycznie. Sprawują urzędy, służą w gwardii i wojsku, są szpiegami...  Mamy też kilka bardzo ambitnych pań, które knują, snują spiski i działają w ruchu oporu. Krótko mówiąc - jest dobrze.
Tak samo dobrze przedstawia się psychika heroiny. Dziewczyna może nie jest specjalnie oryginalna, ale całkiem nieźle skonstruowana. Obserwuje, uczy się, potrafi zmienić perspektywę i zrozumieć motywy innych, nawet jeśli nie podziela ich poglądów.  Z książętami też jest nieźle, choć to zależy, czy bierzemy pod uwagę księcia młodszego czy starszego. Młodszy bowiem jest ciekawszy i lepiej zbudowany. Owszem, ma przegięte momenty, jednak mimo wszystko wypada wiarygodnie, a jego zachowanie, jakkolwiek czasami nieco schizofreniczne, ma solidne podstawy. Jestem ciekawa, jak ta postać się rozwinie w następnych tomach, to może być rewelacja albo wielka klapa.
Nieco blado przedstawia się książę starszy, ten, którego Mare spotkała na łowach. Jemu jest zdecydowanie bliżej do typowego obiektu westchnień z młodzieżowej powieści, ale też ma dobre momenty i nie zachowuje się jak idiota, za co mu chwała.
Czego by ludzie nie mówili, nie mogę nie lubić królowe. Tak, jest zła. Tak, jest lodowatą intrygantką. Tak, idzie po trupach do celu. Ale jej zachowanie jest naprawdę wiarygodne, zachowuje się tak, jak wiele kobiet w jej sytuacji. Myśli, jest sprytna i inteligentna a jej postępowanie nie wzięło się z powietrza. Owszem, mogłaby mieć pogłębiony charakter, ale na to może przyjdzie czas w następnych tomach. Póki co jestem zadowolona.
Trochę gorzej przedstawia się sytuacja pobocznych bohaterów -  są bardzo mało charakterystyczni i często niewiele wnoszą, ale niektórzy mają potencjał i, być może, rozwiną się w przyszłości. No, nie liczę, żeby przyjaciel z dzieciństwa się specjalnie rozwinął. To jednak jest typowy element dekoracyjny, orbitujący wiernie wokół bohaterki, który z racji swojej roli nie musi być ani inteligentny ani ciekawy. Od paprotek też nikt nie wymaga błyskotliwości. Mam za to nadzieję, że polityczna narzeczona księcia starszego czy przywódczyni rebeliantów, będą miały okazję się wykazać.
Wady są, ale nie biją specjalnie po oczach. Jak już wspominałam, z biologią jest coś nie tak, na dodatek czytelnik jest pozostawiony bez wyjaśnień. Sylwetki bohaterów są wycięte z postapokaliptycznego szablonu, ale na szczęście dodano im mózgi i/lub solidne fundamenty. Normalnie zaczęłabym tu jęczeć, że jak to, kolejna książka w czasie teraźniejszym i pierwszej osobie, ile można? Ale nie będę jęczeć. Język jest gładki i zgrabny, nawet ten nieszczęsny rodzaj narracji nie wypada źle, co pewnie też jest zasługą dobrego tłumaczenia.
Czy polecam? Tak. To bardzo przyjemna, lekka i wciągająca książka, niepozbawiona wad, ale nieobrażająca inteligencji czytelnika.

*Prąd jest reglamentowany i dostępny po włożeniu do generatora jakiejś specjalnej karty. Sądzę, że jest w tym głęboka symbolika - ograniczanie klasie robotniczej dostępu do światła ma metaforycznie utrzymywać ich cały czas w mrokach nieświadomości społecznej. 

PS Zapomniałam  o jednej rzeczy, która niesamowicie mnie bawiła podczas lektury. Jak wspominałam, Mare i inni bohaterowie mają wyraźne socjalistyczno - wyzwoleńcze ciągoty. W połączeniu z licznymi odwołaniami do koloru ich krwi i hasłami o wstającym czerwonym świcie, skojarzenia są raczej jednoznaczne.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Obumierający sens, czyli "Atrofia" Lauren DeStefano

W pierwszej notce z treścią (no, powiedzmy...) w roli głównej wystąpi powieść "Atrofia", autorstwa Lauren DeStefano. O brawa dla bohaterki wieczoru nie proszę, bo nie zasłużyła.  
  Atrofia to jakże typowa przedstawicielka bardzo popularnego ostatnio postapo dla nastolatek, przemieszanego z miernym romansidłem. Żeby było nieco ciekawiej, autorka przyprawiła swój twór odrobiną harlekina z szejkiem, co zdecydowanie nie wyszło nikomu na dobre. 
 Jak to w postpo bywa, mamy świat po zagładzie. Dość klasycznej - wojna, zniszczone kontynenty, ostała się li tylko Ameryka północna, bo cóż by innego? Mamy też opłakane skutki inżynierii genetycznej (nad tym wątkiem wyraźnie unosi się duch prawicowej publicystyki a pismaki z pewnego portalu na "F" z aprobatą kiwają głowami) - odkąd ludzie zaczęli tworzyć idealne dzieci, coś się zepsuło. Bardzo zepsuło. O ile pierwsze pokolenie z probówki (czy wręcz sztucznej macicy, nie doprecyzowano) jest silne, zdrowe i starzeje się wolniej, niż zwykły człowiek, o tyle kolejne (i znowu niedopowiedzenie - czy to są naturalnie poczęte dzieci ludzi z probówek czy kolejny rzut genetycznie modyfikowanych i identycznych z naturalnymi płodzików?) jest mocno nie tego - kobiety umierają równo w wieku dwudziestu lat, mężczyźni dożywają natomiast sędziwego wieku lat dwudziestu pięciu. Zapadają wtedy na chorobę, która toczka w toczkę przypomina gruźlicę z dodatkiem podskórnych wylewów, której nie daje się wyleczyć w żaden sposób. 
To jednak nie jest najciekawszy element tego wiekopomnego dzieła. Przez epidemię mistycznej gruźlicy ludzie wykombinowali, że się trzeba porządnie rozmnażać, bo inaczej nasz gatunek czeka smętny koniec. Zabrali się do tego w dość... interesujący sposób. Mianowicie gangi zuych zuoli, nazywanych Kolekcjonerami (Kolekcjonerami, nie kolekcjonerami, wiadomo, że tak jest bardziej) porywają dziewczynki od (mniej więcej) lat jedenastu do osiemnastu i sprzedają je bogatym zuolom, nazwywanym Zarządcami, którzy się z nimi żenią, wbrew ich woli. Zadumajmy się na chwilę nad tym procederem i jego głębokim bezsensem. Mamy biedny, postapokaliptyczny świat, brud, smród, ubóstwo, szalejące gangi i ogólne bezprawie (tak podejrzewam, ponieważ o jakiejkolwiek władzy nie padło ani pół słowa). W miastach roi się od sierot, starszych i młodszych, żebrzących i okradających co się da. Czy w takich okolicznościach jakąkolwiek rację bytu ma porywanie kogokolwiek? Mogę się założyć, że znaczna część dziewczyn, mając do wyboru walkę o przeżycie na ulicy i wygodne życie jako żona jakiegoś bogacza, bez namawiania i nacisków ochoczo zgodziłaby się na ślub. Sądzę nawet, że byłoby ich tyle, że dla każdego by starczyło. Ale nie, dla podniesienia poziomu taniego dramatyzmu trzeba było wcisnąć krwiożercze gangi, które porywają biedne panienki a te, które się nie sprzedadzą, zabijają, bo... bo mogą. Bo to autorce na rękę. Bo w postapokaliptycznych powieścidłach dla młodzieży przedmiotowe traktowanie kobiet i odbieranie im praw jest wielce pożądane. 
 W ramach tego trendu mamy jeszcze poligamię, trzymanie żon w zamknięciu, seks z trzynastolatką i jej ciążę, molestowanie, odbieranie matkom dzieci i wiele innych atrakcji  spod znaku krwiożerczego patriarchatu i masochistycznych fantazji. 
Co ciekawe, te rzeczy same w sobie bulwersujące, nie budzą zbyt wielu uczuć. To powieścidło jest tak niesamowicie bezpłciowe i nijakie, że nie da się przejąć losem kogokolwiek. To wina zarówno mizernej konstrukcji postaci (o tym dalej) jak i dziwnej płytkości fabuły. Każde wydarzenie jest zaledwie muśnięte, autorka nad niczym nie zatrzymuje się dłużej.
Tak na marginesie - czemu nie widziałam jeszcze książki dla nastolatek czy w ogóle jakiejś popularnej fantastyki*, gdzie to mężczyźni byliby ciemiężeni? Czyżby stereotypy tak głęboko siedziały w głowach pisarzy?
  Nie będę streszczać całej fabuły (a nuż ktoś się skusi na to cudo wielkiej urody?), ale muszę zachwycić się niezwykle subtelnymi portretami bohaterów. Główna bohaterka jest typową dla tego gatunku przezroczystą amebą, zupełnie zwyczajną, ale jednak mająca jakąś niezwykłą cechę (zazwyczaj są to ogniście rude włosy, tu mamy wersję "na bogato", bohaterka ma bowiem heterochromię), niemyślącą i nierobiącą niczego sensownego oprócz snucia się od jednego wydarzenia do drugiego i zadręczania bogu ducha winnego czytelnika swoimi wewnętrznymi monologami o życiu i rzyci. A wszystko to doprawione pewną dozą bucery. Wzruszająca klasyka. 
Dwie pozostałe bohaterki są nieco bardziej sensowne, ale albo irytujące sztucznością albo ledwo zarysowane, więc też nie ma się czym przejąć. Tró loff jest niczym innym jak mobilnym kolorem oczu i włosów (w sumie w takich książkach mężczyźni też są traktowani przedmiotowo. Przynajmniej jest jakaś sprawiedliwość) a Ten Drugi jest nierozgarniętą amebą, tak jak główna bohaterka. Najbardziej niezwykły jest jednak główny zuol. Nie pokazali co prawda, że kopie szczeniaczki, ale chyba tylko przez zwykłe niedopatrzenie. Przy okazji jest głupi jak but, żeby przypadkiem nie stanowić zagrożenia dla pierwotniaczego umysłu protagonistki. Nie będę pisać, na czym ta głupota polega, ten wytwór książkopodobny do tego stopnia pozbawiony jest akcji, że zdradzenie czegokolwiek mija się z celem. 
  Wątek romantyczny niby jest, ale równie dobrze mogłoby do nie być. Dawno nie widziałam tak bolesnego braku przyciągania między teoretycznie zakochanymi bohaterami. Niestety, bardzo rzuca się w oczy, że romans jest tylko dlatego, że tego wymagają założenia gatunku.
Jeśli chodzi o plusy to... tak..., no, wiem! Czytałam młodzieżowe książki napisane dużo gorszym językiem. I to będzie na tyle.
Atrofię mogę polecić, o tak, jako coś na zbicie nadmiaru mózgu. W każdym innym wypadku odradzam. A teraz idę szukać kolejnego postapo.

* Nie, Czarne kamienie się nie liczą, tam wszyscy mają równo przerąbane.

Coś w rodzaju powitania, czyli o czym nie będzie.

Myślę, że powinnam uczciwie zaznaczyć, o czym absolutnie nie będę pisała, tak dla jasności i komfortu czytelników (i dla swojego, albowiem jestem trochę hipsterska i muszę się pochwalić, czego nie lubię). Chcę zaznaczyć, że nie znam się na popkulturze, znam nazwiska trzech na krzyż aktorów, w muzyce popularnej, nie licząc folkopodobnej, też się zupełnie nie orientuję. Nie trawię filmów o superbohaterach, które mnie usypiają (chyba że to jest Hellboy 2, w którym są świetne kostiumy, scenografia i tańce Nuady z dzidą albo filmy o Kapitanie Ameryce, które mnie totalnie nie obchodzą, natomiast lubię popatrzeć na ładną mordkę głównego bohatera.). Nie siedzę zbyt głęboko w serialach - szczerze lubię może dwa albo trzy a na większość popularnych, takich jak Doktor Who, Supernatural czy Sherlock, reaguję alergią. Nie pałam też miłością do wielu popularnych książek, takich jak Pieśń Lodu i Ognia czy Potter. To by było na tyle.
A co będzie? To się okaże, ale radzę się przygotować na pewną ilość folków (pierwotnie o tym miał być blog, stąd adres.), oper, książek dobrych i bardzo złych, czasem może gier i filmów. Tylko nie oczekujcie poważnych recenzji.

 

 PS Nie mam Worda tylko jakiegoś podejrzanego WordPada i bardzo nie umiem w nim formatować tekstu. W bloggerze tym bardziej. Liczę na wyrozumiałość.